The Room to już klasyk. Dzisiaj już po prostu trzeba znać te wszystkie ikoniczne sceny z udziałem Tommy’ego Wiseau, człowieka, którego historia kina zapamiętała jako najgorszego reżysera wszech czasów. W związku ze zbliżającą się premierą jego nowego filmu The Big Shark, spróbujemy jeszcze raz zgłębić fenomen największego gniota, jaki ujrzał światło dzienne.
Pozwólcie, proszę, tytułem wstępu na odrobinę prywaty, żeby było ciekawiej. Kiedy myślę o The Room, przypominają mi się szkolne lata, kiedy to po raz pierwszy i ostatni spróbowałam swoich sił jako aktorka. Razem z koleżankami postanowiłyśmy wziąć udział w miniaturach teatralnych i wymyśliłyśmy na tę okazję niezobowiązujący, niezawierający absolutnie ani jednej głębokiej myśli, ale za to bardzo sympatyczny spektakl, w którym występowałyśmy jako elfy. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy podczas konkursu okazało się, że wszyscy pozostali uczestnicy przyjechali ze scenariuszami na miarę “Makbeta”. I jak wcześniej byłyśmy przekonane, że jesteśmy takimi elfami, że spokojnie mogłybyśmy wypić bruderszafta z Legolasem, tak nagle za pierwszym szyderczym parsknięciem, jakie rozległo się na widowni, cała nasza pewność siebie pękła jak bańka mydlana.